Skip to main content

POWIERZYLI MU ZADANIE ZWOŁANIA KRUCJATY W CELU OSWOBODZENIA ŚWIATÓW SABBAT –
GROMADY PRAWIE STU ZAMIESZKANYCH SYSTEMÓW WZDŁUŻ KRAWĘDZI SEGMENTUM PACIFICUS. W
CZASIE OLBRZYMIEJ INWAZJI BLISKO MILIARD ŻOŁNIERZY GWARDII IMPERIALNEJ WYLĄDOWAŁO NA
PLANETACH ŚWIATÓW SABBAT. WSPARCIE ZAPEWNIAŁY ODDZIAŁY ADEPTUS ASTARTES I ADEPTUS

MECHANICUS, Z KTÓRYMI SLAYDO ZAWARŁ SOJUSZ.
PO DZIESIĘCIU LATACH CIĘŻKICH WALK I POWOLNYCH POSTĘPÓW SLAYDO ODNIÓSŁ WIELKIE
ZWYCIĘSTWO POD BALHAUT, DZIĘKI KTÓREMU UZYSKAŁ SPOSOBNOŚĆ ZADANIA CIOSU W SAMO
CENTRUM ŚWIATÓW SABBAT.

NIESTETY, W BITWIE POD BALHAUT SLAYDO ODNIÓSŁ ŚMIERTELNE RANY. NIESNASKI I RYWALIZACJA
SKŁÓCIŁY ZE SOBĄ JEGO OFICERÓW, KTÓRZY STARALI SIĘ ZAJĄĆ MIEJSCE GŁÓWNODOWODZĄCEGO.

WIELKI LORD WOJNY GENERAL DRAVERE BYŁ NAJBARDZIEJ OCZYWISTYM NASTĘPCĄ, ALE SAM
SLAYDO WYZNACZYŁ MŁODSZEGO DOWÓDCĘ, MACAROTHA.
TAK WIĘC TO ON OBJĄŁ STANOWISKO MISTRZA WOJNY, A ODDZIAŁY KRUCJATY ZACZĘŁY DRUGĄ
DEKADĘ WALK, WDZIERAJĄC SIĘ CORAZ GŁĘBIEJ W REJONY ŚWIATÓW SABBAT, TOCZĄC BITWY, PRZY
KTÓRYCH BALHAUT WYDAWAŁ SIĘ NIEWIELKĄ UTARCZKĄ…

– „Historia Krucjat Imperialnych”

1

Rozdział 1
MGLISTA GRANICA
Dwa myśliwce przechwytujące klasy Faust przemknęły nisko ponad powoli wirującą,
tysiąctonową asteroidą i zwolniły do prędkości patrolowej. Postrzępione promienie świateł
odbijały się od ich stalowoszarych kadłubów.
Fioletowa poświata mgławicy zwanej Mglistą Granicą wisiała nad nimi niczym rozpostarta na
szerokość tysięcy lat świetlnych olbrzymia zasłona, skrywająca w sobie Światy Sabbat.

Światy Sabbat
Każdy z patrolowców miał kształt igły, mierzącej około stu metrów od ostrego dziobu do
wygiętego ogona. Fausty były zwinnymi, potężnymi myśliwcami, przypominającymi swoim
wyglądem postrzępione iglice katedry, z dobudowanymi tylnymi komorami mieszczącymi główne
silniki. Na opancerzonych bokach kadłuba widniały znaki Imperialnych Orłów, a także zielone
oznakowania i symbole Floty Segmentum Pacificus.
Zamknięty w hydraulicznie amortyzowanym fotelu dowódczym na statku flagowym kapitan
eskadry Torten LaHain spowolnił pracę serca, dostosowując tętno do zmniejszonej prędkości
statku. Synchroniczne złącza nerwowo-impulsowe – jeden z nielicznych ocalałych artefaktów
Adeptus Mechanicus – łączyły jego metabolizm ze starożytnymi systemami statku. Kapitan
przeżywał i odczuwał każdy najmniejszy aspekt działalności statku, każdy jego ruch, każdą
wydatkowaną energię, każdą odpowiedź systemu.
LaHain był weteranem z prawie dwudziestoletnim doświadczeniem. Pilotował Fausta od tak
dawna, że praktycznie zdawał się on być przedłużeniem jego ciała.
Spojrzał w dół do kabiny zlokalizowanej za jego stanowiskiem dowodzenia, w której oficer
obserwacyjny pracował na stanowisku nawigacyjnym.

– I co? – zapytał przez interkom.
Nawigator sprawdził swoje obliczenia, porównując je z kilkunastoma świecącymi symbolami
na ekranie.
– Ster prawo o pięć stopni. Informacje astropaty nakazują nurkowanie wzdłuż krawędzi chmur
gazowych w celu ostatecznego sprawdzenia, a potem powrót do floty.
Z tyłu, za nawigatorem, rozległ się pomruk. Zgarbiony w swoim małym fotelu-kołysce
astropata poruszył się nerwowo. Setki kabli łączyły osadzone w jego czaszce gniazdo z potężnym
zestawem sensorów w kadłubie Fausta.
Każdy z przewodów oznaczony był małym, pożółkłym pergaminem, zapisanym języku,
którego LaHain nie miał najmniejszej ochoty poznać. Kabina przesycona była ciężkim zapachem
maści i kadzideł.
– Co powiedział? – zapytał LaHain.
Obserwacyjny wzruszył ramionami.
– Kto wie? Kogo to obchodzi?
Mózg astropaty bez przerwy odbierał i analizował fale astronomicznych danych przesyłanych
przez sensory statku, a także psychicznie skanował Osnowę. Posiadające na pokładzie astropatów
małe statki patrolowe stanowiły grupę wczesnego ostrzegania floty. Robota była ciężka,
szczególnie dla psykerów, a dziwne jęki i grymasy były na porządku dziennym. Zresztą bywało
nawet gorzej. W zeszłym tygodniu przelatywali przez pole asteroidów bogatych w złoża niklu i
astropata dostał spazmów.
– Testowanie – rozkazał LaHain do interkomu.
– Tylna wieżyczka w gotowości, aye, aye! – zaskrzeczał głośnik artylerzysty na rufie statku.
– Mechanik pokładowy w gotowości, na Imperatora! – rozległ się głos z komory silnikowej.
LaHain zasygnalizował do skrzydłowego.
– Moselle… lecisz naprzód i zaczynasz zwiad. My lecimy z tyłu jako osłona i kontrola. Potem
wracamy do domu.
– Zrozumiałem – odpowiedział pilot drugiego statku i natychmiast przyspieszył, zostawiając za
sobą migoczące perełki śladu silników.
LaHain również miał zamiar przyspieszyć, kiedy przez łącze dobiegł go głos astropaty.
Rzadkością było, żeby odzywał się do reszty załogi.
– Kapitanie, przejdź na następujące współrzędne i zatrzymaj się. Odbieram sygnał. Przekaz z …
nieznanego źródła…
LaHain postąpił zgodnie ze wskazówkami. Zawrócił statek, zwiększając prędkość krótkimi
skokami.
Obserwacyjny przestawił wszystkie sensory na odbiór.
– Co jest? – z niecierpliwością zapytał LaHain.

Nieplanowe manewry poza strefą zwiadu patrolowego niespecjalnie mu się podobały.
Astropata odchrząknął, zwlekając przez moment z odpowiedzią.
– To przedzierający się przez Osnowę komunikat astropatyczny. Fala na ekstremalnie dalekim
zasięgu.
Muszę to odebrać i przekazać Dowódcy Floty.
– Dlaczego? – zapytał LaHain. Było to wydarzenie, którego z pewnością nie było w planie lotu.
– Wyczuwam, że to tajny przekaz. Poziom dostępu pierwszy. To poziom wywiadowczy
Karmazyn.
Przez długą chwilę na pokładzie małego, smukłego statku trwała cisza, przerywana jedynie
szumem silnika, cichym szmerem monitorów i świstem klimatyzatorów.
– Karmazyn – wyszeptał LaHain.
Karmazyn był najwyższym poziomem dostępu wykorzystywanym przez kryptografów
Krucjaty. Był czymś wyjątkowo rzadkim, zjawiskiem prawie mitycznym.
Nawet główne plany kampanii wymagały jedynie Purpury.
LaHain poczuł lodowatą sztywność nadgarstków i nagłe przyspieszenie bicia serca. W
odpowiedzi również reaktor Fausta zwiększył moc. LaHain przełknął ślinę. Rutynowy patrol stał
się właśnie wyjątkowo nierutynowy. Oficer wiedział, że musi zrobić wszystko, by poprawnie i
możliwie najefektywniej przeprowadzić odbiór wiadomości.
– Ile potrzebujecie czasu? – zapytał przez łącze.
Kolejna przerwa.
– Rytuał potrwa kilka chwil. Nie przeszkadzajcie mi w koncentracji. Potrzebuję możliwie
najdłuższego okresu spokoju – odpowiedział astropata. W jego głosie dało się wyczuć pewne
napięcie, a nawet niepokój. Po chwili ten sam głos zaczął recytować modlitwę. Temperatura
powietrza w kabinie zauważalnie spadła. Ktoś westchnął ciężko.
LaHain rozluźnił swój chwyt na drążku sterowniczym, skóra pokryła się gęsią skórką. Nie
znosił czarów psykerów. Prawie czuł ten ostry i gorzki smak w ustach oraz nagłe mrowienie na
plecach. Zimny pot pokrył mu twarz pod maską pilota. Pośpiesz się! pomyślał… Trwało to zbyt
długo. Faust wisiał zawieszony w pustce, bezbronny.
Wciąż rozbrzmiewała szeptana modlitwa astropaty.
LaHain spojrzał przez szybę na wiry różowej mgły, które skręcały się w centrum mgławicy
odległej od niego o miliardy kilometrów. Zimne, przenikliwe światło starożytnych słońc przebijało
się, przeświecając przez zawirowania niczym świt przez pajęczynę. Ciemne chmury obracały się w
powolnym, bezgłośnym tańcu.
– Kontakt! – wykrzyknął nagle obserwator. – Trzy! Nie!
Cztery odbicia! Szybkie jak diabli i lecą prosto na nas!
LaHain zareagował błyskawicznie.

– Kąt i czas wyprzedzenia?
Obserwator podał serię koordynat i LaHain natychmiast skierował dziób myśliwca w stronę
przeciwnika.
– Zbliżają się szybko – zameldował obserwator. – Na Tron Ziemi, ale gnają!
LaHain spojrzał na monitor jarzący się od runicznych kursorów nałożonych na siatkę
taktyczną.
– Aktywacja systemów obronnych i broni! – warknął do interkomu. Magazynki bębnowe
zachrobotały w wieżyczce przed nim, kiedy uzbroił auto-działka, jednocześnie wyposażając w
dodatkowe zasobniki energii przednie działa plazmowe, stanowiące główne uzbrojenie statku.
– Skrzydło Drugie do Skrzydła Pierwszego! – głos Moselle rozbrzmiał w komunikatorze
dalekiego zasięgu. – Są wszędzie dookoła mnie! Zawracać i uciekać! Zawracać i uciekać, w imię
Imperatora!
Drugi myśliwiec pędził ku niemu na pełnej prędkości.
Wzmocniony wzrok LaHaina, połączony z systemem sensorów statku, wypatrzył go już z
odległości ponad tysiąca kilometrów. Za statkiem Moselle leniwie i powoli pojawiały się
drapieżne, wampiryczne sylwetki statków Chaosu. Ogniste promienie rozcięły absolutną czerń
przestrzeni niczym żółte wzory jadowitej śmierci.
W komunikatorze rozległ się krzyk Moselle, gwałtownie urwany.
Pędzący myśliwiec zniknął w szybko rozszerzającej się kuli płomieni. Trzy myśliwce
napastników przedarły się przez ogniste piekło eksplozji.
– Idą na nas! Zawracać! – krzyknął LaHain i położył Fausta w zakręt, wykorzystując
dodatkowe rezerwy energii.
– Jak długo jeszcze? – wrzasnął do astropaty.
– Komunikat odebrany. Rozpoczynam… przekaz… – astropata wycharczał, będąc na granicy
wytrzymałości.
– Pospiesz się! Mamy mało czasu! – krzyknął LaHain.
Smukły myśliwiec wyrwał do przodu, gdy z silników wytrysnęły strumienie niebieskiego
ognia. LaHain z dreszczem podniecenia odczuwał pracę silnika we własnym pulsie. Zmuszał
statek do najwyższego wysiłku, przeciążając pracę wszystkich systemów. Na wyświetlaczu
rozbłysły bursztynowe sygnały alarmowe. Przyspieszenie powoli wgniatało LaHaina w popękane
siedzenie starożytnego, skórzanego fotela.
W tylnej wieżyczce artylerzysta nastawił podwójne autodziałka na zbliżające się cele. Nie
widział napastników, choć mógł zauważyć ich brak – migoczącą ciemność na tle gwiazd.
Działka wieżyczki z rykiem rozpoczęły swój upiorny koncert, wystrzeliwując purpurowe,
oślepiające smugi pocisków.
Wskaźniki rozwrzeszczały się serią ostrzeżeń na monitorach w kokpicie. Wróg namierzył
myśliwiec z kilku stron. Poniżej, LaHain dostrzegł twarz oficera, który domagał się podjęcia
procedury uniku. Przez łącze mechanik pokładowy Manus krzyczał coś o wycieku z wtrysku
ciśnienia.
LaHain zachował spokój.
– Skończone? – zapytał spokojnie astropatę.
Nastąpiła kolejna długa przerwa. Astropata drżał zauważalnie w swojej kołysce. Po chwili,
bliski śmierci, z mózgiem praktycznie zrujnowanym przez wysiłek rytuału, wyszeptał: –
Transmisja zakończona.
LaHain wykręcił statek w dzikiej pętli i zwrócił się ku napastnikom, odpalając potężne salwy z
dziobowych dział plazmowych i wieżyczek laserowych. Nie mógł im uciec, nie mógł również
wygrać, ale, na Imperatora, przynajmniej weźmie ze sobą jednego z nich!
Dziobowa wieżyczka w ciągu sekundy wypluła tysiąc pocisków z ciężkiego boltera. Działa
plazmowe wysłały w pustkę serię fosforyzujących posłańców śmierci. Jeden z cieni eksplodował
jasnym płomieniem, rozpadając się na kilka części, połączonych ognistym łukiem płonącego
paliwa.
LaHain zaliczył również drugie zestrzelenie. Rozdarł kadłub kolejnego napastnika, który
eksplodował niczym napęczniały balon, kręcąc się od siły uderzenia i wypluwając własne systemy
w ognistej smudze.
Sekundę później deszcz toksycznych i korozyjnych głowic bojowych przeszył kadłub Fausta
na całej długości, od dziobu do rufy. Czaszka astropaty eksplodowała od ciśnienia, a oficer
obserwacyjny został dosłownie rozerwany na pojedyncze cząstki. Kolejne pociski zabiły
mechanika pokładowego i zniszczyły komorę reaktora.
Dwie miliardowe części sekundy później gwałtowna zmiana ciśnienia strzaskała kadłub
myśliwca przechwytującego klasy Faust niczym szklaną butelkę. W eksplozji reaktora LaHain
wyparował ze swoim statkiem.
Świetlna fala rozpływała się jeszcze przez osiemdziesiąt kilometrów, póki nie zniknęła w
poświacie mgławicy.

Wspomnienie Darendara.
Dwadzieścia lat wcześniej.

Pałac Zimowy był oblegany. W lasach na północnym brzegu zamarzniętego jeziora huczały
działa Gwardii Imperialnej. Śnieg opadał na haubice, a każdy grzmiący wystrzał powodował
cięższe opady czap śniegowych z pobliskich drzew. Mosiężne łuski dźwięczały, wylatując
komór, i dymiące, padały na pokrywę śnieżną, która szybko zmieniała się w zdeptane błoto.
Leżący na drugim brzegu jeziora pałac z wolna zamieniał się w ruinę. Jedno skrzydło stało w
płomieniach, strasząc wysoko na murach osmalonymi dziurami. Nowe pociski wciąż uderzały w
szerokie płaszczyzny dalej położonych dachów. Każde uderzenie wzbijało tumany śniegu,
dachówek i belek. Niektóre pociski padały zbyt blisko, przebijając lodową skorupę jeziora,
wzbijając zimne gejzery wody, błota i ostrych lodowych drzazg, które z daleka wyglądały jak
odpryski szkła.
Komisarz-Generał Delane Oktar, oficer polityczny, a zarazem głównodowodzący Regimentów
Hyrkańskich, stał w tyle pokrytego zimowym kamuflażem transportera gąsienicowego i spoglądał
na dzieło zniszczenia przez lornetkę polową. Kiedy Dowództwo Floty wysłało Hyrkanów do
stłumienia rebelii na Darendarze, wiedział, że do tego dojdzie. Krwawy, gorzki koniec. Jak wiele
okazji dali Secesjonistom do przyjęcia kapitulacji?
Zbyt wiele – w opinii tego szczura pułkownika Dravere, który dowodził pancernymi brygadami
wspierającymi piechotę Hyrkanów. Oktar wiedział, że Dravere z pewnością umieści to w swoim
raporcie. Był karierowiczem ze szlacheckim rodowodem, który tak silnie się trzymał drabiny
awansu, że mógł kopać wszystkich poniżej.
Oktara to nie obchodziło. Liczyło się tylko zwycięstwo, a nie chwała. Jako komisarz-generał
posiadał wystarczający autorytet, był lubiany przez żołnierzy i wszyscy doceniali jego lojalność
wobec Imperium, absolutną precyzję w osiąganiu pierwszorzędnych celów oraz płomienne mowy
kierowane do podwładnych. Ale wierzył, że wojna to prosta rzecz, w której ostrożnością i rozwagą
można więcej wygrać za mniejszą cenę. Zbyt wiele razy widział już sytuacje odwrotne. Dowódcy
sztabowi wydawali się wyznawać zasadę przewagi liczebnej, przynajmniej w przypadku Gwardii
Imperialnej. Każdy przeciwnik mógł zostać zgnieciony, jeśli rzuciło się przeciwko niemu
wystarczająco duże siły. A Gwardia stanowiła niemal nieskończone źródło mięsa armatniego
stosownego właśnie do takich celów.
Jednak nie dla Oktara. W takim przekonaniu wyszkolił również kadrę oficerską Hyrkanów.
Nauczył generała Caernavara i jego sztab cenić wartość każdego żołnierza, a sam znał większość
swoich podwładnych spośród sześciu tysięcy Hyrkanów, wielu z nich z imienia. Oktar był z nimi
od początku, od Pierwszego Powstania na płaskowyżu Hyrkan – rozległej, smaganej wiatrami
przemysłowej pustyni. Powstało wtedy sześć dumnych regimentów, które Oktar uważał za
pierwsze w długiej linii żołnierzy hyrkańskich. Miały głosić imię swojej planety razem z honorami
Imperialnej Gwardii na wszystkich frontach, od Powstania do Powstania.
Hyrkanie byli odważni. Nie chciał ich tracić i nie zamierzał dopuścić, aby jego oficerowie tak
postępowali.
Spojrzał w dół z transportera na linię drzew, gdzie drużyny artyleryjskie obsługiwały grzmiące
działa. Hyrkanie byli silnymi ludźmi, wysokimi i bladymi, z praktycznie bezbarwnymi, krótkimi włosami. Nosili ciemnoszare mundury polowe z beżowymi pasami i futrzanymi czapkami w
podobnie bladym odcieniu. Na tym zimowym froncie mieli również wełniane rękawice oraz długie
płaszcze. Żołnierze pracujący przy działach byli jednak rozebrani aż do beżowych koszul z luźno
zwisającymi pasami, kontynuując bezustanne podawanie pocisków, spoceni od ciągłej pracy w
pobliżu rozgrzanych dział.
Wyglądało to dziwnie – na lodowym pustkowiu, gdzie wiatr mroził parę z ust, ludzie pracowali
w samych koszulach, spoceni z gorąca.
Oktar znał słabości i zalety każdego z osobna. Wiedział, kogo najlepiej wysłać na rekonesans,
jako snajpera, do prowadzenia ofensywy, poszukiwania min, likwidowania punktów oporu czy
przesłuchiwania jeńców. Cenił każdego żołnierza ze względu na jego umiejętności na polu walki i
nie zamierzał stracić żadnego z nich. On i generał Caernavar wykorzystają ich, każdego w
najlepszy sposób, a potem wygrają, wygrają i jeszcze raz wygrają, sto razy częściej niż oficerowie,
którzy używali swoich oddziałów jako tarcz strzeleckich dla żołnierzy przeciwnika.
Na przykład tacy ludzie jak Dravere. Oktar nie chciał nawet myśleć o tym, do czego byłby
zdolny ten potwór, jeśli w końcu otrzymałby polowe dowództwo w takiej akcji jak ta. Niech się
nadyma w swojej ambicji. Niech zrobi z siebie głupca. To nie było jego zwycięstwo.
Oktar zeskoczył z wieżyczki i podał lornetkę sierżantowi.
– Gdzie jest Młody? – zapytał spokojnym, głębokim głosem.
Sierżant uśmiechnął się ukradkiem, wiedząc, że Młody nie cierpiał tego określenia.
– Nadzoruje baterie na wzniesieniu, komisarzu-generale – odpowiedział płynnie w Niskim
Gotyku, zabarwionym szczekliwym, gardłowym akcentem rodzimego języka świata Hyrkanów.
– Przyślijcie go do mnie – powiedział Oktar, pocierając delikatnie ręce w celu przywrócenia
krążenia krwi. – Myślę, że nadszedł czas, by otrzymał szansę na szarżę.
Sierżant odwrócił się, żeby wykonać rozkaz, ale zatrzymał się.
– Na zdobycie szarży osobistej, czy na osobiście przeprowadzoną szarżę, komisarzu?
Oktar wyszczerzył zęby niczym wilk.
– Oczywiście, na obie.
Sierżant hyrkański wdrapał się na krawędź wzniesienia, podążając ku ustawionym na płaskim
szczycie działom polowym. Drzewa zostały zmiecione tydzień wcześniej przez nalot
Secesjonistów. Wszędzie dookoła sterczały rozszczepione pnie drzew, a ziemię pokrywał śnieg
zmieszany z gałęziami, kawałkami pni i niezliczonym igliwiem.
Oczywiście nie będzie już żadnych nalotów.
Przynajmniej nie teraz. Siły powietrzne Secesjonistów w sile dwóch eskadr stacjonowały na
południe od pałacu zimowego, w bazach, które zostały zniszczone przez pancerne brygady
pułkownika Dravere. Nie mieli zbyt wiele roboty z nimi – było tam może sześć dziesiątek
odrzutowców starego typu z działkami obrotowymi w skrzydłach i kilkoma podwieszonymi bombami. Sierżant zachował jednak podziw dla ich pilotów. Działali z ogromną desperacją,
podejmując wielkie ryzyko, żeby zrzucić ładunki tam, gdzie trzeba, mimo braku dobrego
uzbrojenia klasy powietrze-ziemia. Nigdy nie zapomni odrzutowca, który przedwczoraj zniszczył
ich bunkier łącznościowy wysoko w górach. Dwa razy przeleciał nisko, żeby uzyskać namiar,
przemykając między pociskami rozpryskowymi ich baterii przeciwlotniczych. Nadal widział
twarze pilota i strzelca, którzy odciągnęli maksymalnie daleko kabinę, namierzając wyłącznie przy
pomocy wzroku.
Odważni… zdesperowani. Te dwa określenie nie różniły się specjalnie dla sierżanta.
Zdeterminowani – to było określenie komisarza-generała. Secesjoniści wiedzieli, że przegrają tę
wojnę, zanim się jeszcze zaczęła, ale mimo to chcieli oderwać się od Imperium. Sierżant zdawał
sobie sprawę, że Oktar ich podziwiał. To z kolei powodowało, że sierżant podziwiał Oktara za to,
że dawał rebeliantom tyle okazji do złożenia broni. Jaki cel miało zabijanie bez potrzeby?
Sierżant zadrżał, gdy przypomniał sobie, jak półtoratonowa bomba trafiła w bunkier i zrównała
go z ziemią. Pamiętał również swoją radość, gdy grzmiąca i łoskocząca poczwórna bateria dział
przeciwlotniczych Hydra przygwoździła odrzutowiec, gdy prostował lot po zrzuceniu bomby.
Wyglądało to tak, jakby został kopnięty, zwalając się przez dziób, wpadając w korkociąg, a potem
nagle eksplodując i kończąc swój płonący lot wśród odległych drzew.
Sierżant dotarł na szczyt i zauważył Młodego. Stał pośród baterii, podając artylerzystom nowe
pociski z wielkich stert, do połowy zasłoniętych przez koce ogniowe.
Wysoki, blady, silny i szczupły, Młody wzbudzał respekt w sierżancie. Jeśli śmierć nie zażąda
od niego złożenia ofiary, ten mężczyzna ma szansę sam zostać komisarzem. Jak dotąd, cieszył się
stopniem kadeta-komisarza i służył swojemu mentorowi Oktarowi z entuzjazmem i
nieskończonymi zapasami energii. Podobnie jak komisarz- generał, Młody nie był Hyrkanem.
Sierżant po raz pierwszy pomyślał, że nie wiedział nawet, skąd pochodzi Młody – a i on sam
pewnie tego nie pamiętał.
– Komisarz-generał chce was widzieć – powiedział, gdy do niego dotarł.
Młody sięgnął po następny pocisk i podał go oczekującemu ładowniczemu.
– Słyszeliście mnie? – zapytał sierżant.
– Słyszałem – odparł kadet-komisarz Ibram Gaunt.
Wiedział, że jest poddawany testowi. Zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności i wiedział, że
lepiej tego nie schrzanić. Gaunt wiedział również, że była to okazja, żeby pokazać Oktarowi,
nauczycielowi i mentorowi, że nadaje się na komisarza.
Nie było ustalonego czasu trwania treningu kadeta. Po nauce w Schola Progenium i
podstawowym treningu w Gwardii, resztę wyszkolenia kadet zdobywał na polu walki, a awans na
pełnego komisarza zależał od decyzji jego oficera przełożonego. Tylko i wyłącznie Oktar mógł go
złamać lub wznieść wyżej. Jego kariera jako komisarza Imperium oraz możliwość zaprowadzenia dyscypliny, inspiracji i miłości do Boga-Imperatora Terry w najlepszych jednostkach bojowych w
galaktyce zależały od pomyślnego wykonania tego zadania.
Gaunt był cichym, młodym mężczyzną, dla którego stanowisko
komisarza było największą ambicją od najmłodszych lat w Schola
Progenium. Wierzył, że Oktar potraktuje go uczciwie i sprawiedliwie.
Komisarz-generał osobiście wybrał go do służby spośród absolwentów
szkoły kadetów i przez ostatnich osiemnaście miesięcy stał się niczym
ojciec dla Gaunta. Być może był surowy i bezwzględny. Ale był ojcem,
którego Gaunt nigdy naprawdę nie miał.
– Widzicie te płonące skrzydło? – zapytał Oktar. – To jest nasze wejście.
Secesjoniści wycofują się pewnie do wewnętrznych komnat. Generał Caernavar i ja rozważamy
wprowadzenie kilku oddziałów przez ten otwór i odcięcie ich od centrum. Dacie sobie radę?
Gaunt milczał, z sercem w okolicy gardła.
– Sir… chce pan, żebym ja…
– Ich poprowadził. Tak. Nie bądźcie zdziwieni, Ibram.
Zawsze chcieliście dowieść swoich zdolności dowódczych.
Kogo chcecie zabrać?
– Mogę sobie wybrać?
– Możecie sobie wybrać.
– Żołnierzy z czwartej brygady. Tanhause jest dobrym dowódcą, a jego żołnierze to specjaliści
od walki na bliskim zasięgu. Wezmę ich i ciężką broń Rychlinda.
– Dobry wybór, Ibram. Udowodnijcie mi, że miałem rację.
Przeszli przez ogień, wychodząc na długi korytarz ozdobiony powiewającymi na wichrze
gobelinami, oświetlony ukośnymi promieniami światła padającego z wysokich okien. Kadet Gaunt
osobiście, tak jakby uczynił to Oktar, prowadził żołnierzy, w doskonale dopasowanym, błękitnym
mundurze kadeta-komisarza i karabinem laserowym w zaciśniętych dłoniach.
Gdy dotarli do piątego z kolei korytarza, Secesjoniści przypuścili swój ostatni kontratak.
Wszędzie wokół uderzały promienie laserowe. Kadet Gaunt schował się za antyczną sofą, z
której niedługo potem został jedynie stos antycznego drewna. Tanhause podczołgał się do niego.
– Co teraz? – zapytał chudy i żylasty Hyrkan.
– Dajcie granaty – odpowiedział Gaunt.
Byli dobrze zaopatrzeni. Gaunt wziął pas z granatami i ustawił zapalniki na wszystkich
dwudziestu sztukach.
– Zawołajcie Walthema – powiedział do Tanhausa.
Wkrótce do nich przyczołgał się szeregowiec Walthem.
Gaunt wiedział, że był znany w całym regimencie ze względu na siłę rzutu. W domu, na Hyrkan, był mistrzem w rzucie oszczepem.
– Rzućcie to tam, gdzie trzeba – powiedział Gaunt.
Walthem cicho stęknął i cisnął daleko pasem z granatami.
Sześćdziesiąt kroków dalej korytarz zniknął w eksplozji ognia i pyłu.
Ruszyli dalej przez opadający dym i kawałki ścian. Duch walki opuścił żołnierzy z oddziałów
Secesji. Wkrótce potem znaleźli martwego Degredda, przywódcę rebeliantów, z lufą karabinu w
ustach.
Gaunt przekazał wiadomość o zakończeniu walk do generała Caernavara i komisarza-generała
Oktara.
Wyprowadził więźniów z rękami nad głowami, natomiast oddziały hyrkańskie zajęły się
demontażem gniazd karabinów i składów amunicji.
– Co robimy z nią? – zapytał go Tanhause.
Gaunt odwrócił się od działka szturmowego, z którego zdejmował cylinder z amunicją.
Dziewczyna była śliczna, o białej karnacji i czarnych włosach, podobna do kobiet hyrkańskich.
Szarpała ręce żołnierzy, którzy prowadzili ją i pozostałych więźniów zakurzonym korytarzem.
Kiedy zobaczyła Gaunta, zatrzymała się w miejscu.
Spodziewał się krytyki, gniewu, obraźliwych słów, często spotykanych wśród ludzi
pokonanych i uwięzionych, których ideały zostały strzaskane. Ale to, co zobaczył w jej oczach,
całkowicie go zaskoczyło. Były szkliste i głębokie, niczym wypolerowany marmur. Patrzyła na
niego tym dziwnym spojrzeniem. Gaunt zadrżał, kiedy zdawał sobie sprawę, że go rozpoznała.
– Będzie ich siedem – powiedziała nagle, przemawiając zaskakująco dobrym Wysokim
Gotykiem bez żadnego śladu obcego akcentu. Głos zdawał się nie być jej własnym.
Był za bardzo gardłowy, a słowa zdawały się nie pasować do ruchu ust. – Siedem kamieni
mocy. Usuń je i będziesz wolny. Nie niszcz ich. Ale najpierw musisz znaleźć swoje duchy.
– Dosyć tego szaleństwa! – warknął Tanhause, po czym rozkazał żołnierzom, żeby ją zabrali.
Dziewczyna miała nieobecny wyraz twarzy i ślina ściekała jej po brodzie. Wyraźnie zapadała
w jakiś rodzaj transu. Żołnierze z ostrożnością i na odległość wyciągniętej ręki popychali ją przed
sobą, obawiając się nieznanej magii.
Wydawało się, że temperatura w pomieszczeniu spadła. W jednym momencie, z ust wszystkich
żołnierzy wydobyła się para oddechów. Powietrze miało ciężki, metaliczny zapach spalenizny,
podobnie jak przed burzą. Gaunt poczuł, że włosy stają mu dęba. Nie mógł oderwać oczu od
mamroczącej dziewczyny, brutalnie ciągniętej i popychanej przez żołnierzy.
– Inkwizycja się nią zajmie – zadrżał Tanhause. – Kolejna dzika psykerka pracująca dla
wrogów.
– Poczekajcie! – rozkazał Gaunt i podszedł do niej.
Zesztywniał, w obawie przed kontaktem z nadnaturalną istotą, przed którą stał. – Co to znaczy?

Siedem kamieni?
Jakie duchy?
Jej oczy uciekły w tył głowy, pozbawione źrenic białka spojrzały na niego. Spomiędzy jej
drżących warg wydobył się chrapliwy głos staruchy.
– Osnowa cię rozpoznaje, Ibram.
Postąpił krok do tyłu, jakby został uderzony.
– Skąd wiesz, jak się nazywam?
Nie odpowiedziała. Przynajmniej nie w zrozumiały sposób. Zaczęła się rzucać, pluć i jęczeć. Z
jej rozedrganego gardła wydobywały się nic nie znaczące słowa i zwierzęce pomruki.
– Zabierzcie ją! – warknął Tanhause.
Jeden z mężczyzn podszedł do dziewczyny, lecz po chwili upadł na kolana, chwiejąc się i
krwawiąc z nosa. Nie zrobiła nic więcej poza krótkim spojrzeniem na niego.
Mamrocząc przekleństwa i kreśląc ochronne znaki, żołnierze wkroczyli uderzając kolbami
karabinów.
Gaunt obserwował korytarz przez pełne pięć minut po zabraniu dziewczyny. Powietrze
pozostało mroźne jeszcze przez długi czas po jej odejściu. Spojrzał w ściągniętą, niespokojną
twarz Tanhausa.
– Nie zwracajcie na to uwagi – powiedział hyrkański weteran, starając się uspokoić młodego
kadeta. Widział, że był nieźle przestraszony. To tylko brak doświadczenia, mówił sobie stary
żołnierz. Przeżyje kilka lat, kilka kampanii, to nauczy się nie reagować na klątwy wrogów i ich
szalone, pokręcone czary. Musi zapomnieć. To jedyny sposób, żeby zasnąć w nocy.
Gaunt nadal był niespokojny.
– O co jej chodziło? – zapytał, jak gdyby w nadziei, że Tanhause będzie potrafił wyjaśnić słowa
dziewczyny.
– O nic, to brednie. Zapomnijcie o tym.
– Właśnie. Macie rację, zapomnieć. Racja.
Ale Gaunt nigdy nie zapomniał.

Rozdział 2

PRZEMYSŁOWY ŚWIAT.
DRUGA FORTIS.

1.
Dzień po dniu nocne niebo było matowe i tak ciemne jak ubrania, które nosili. Nastał świt,
cicho i nagle, niczym cios nożem rozcinający czarną tkaninę nocy mdłym, czerwonym blaskiem
dnia.
W końcu wzeszło słońce, oświetlając czystym, bursztynowym światłem linie okopów. Było
duże, ciężkie i czerwone, niczym dojrzały lub upieczony owoc.
Błyskawice świtu szalały na horyzoncie oddalonym o tysiące kilometrów.
Colm Corbec obudził się, pobieżnie zarejestrował bóle w tysiącu miejsc na całym ciele, a
następnie sturlał się z pryczy umieszczonej w wykopanym szańcu. Wielkie, obute stopy z pluskiem
zanurzyły się w błoto na podłodze okopu, w miejscu, gdzie zabrakło desek.
Corbec był wielkim mężczyzną po złej stronie czterdziestki, zbudowanym jak wół i z tendencją
do tycia.
Szerokie i owłosione przedramiona były ozdobione niebieskimi spiralami tatuażu. Brodę nosił
gęstą i zmierzwioną. Miał na sobie czarną uprząż i mundur Tanith, jak również uniwersalny
płaszcz kamuflujący, który stał się znakiem firmowym jego regimentu. Miał również, podobnie jak
jego rodacy, bladą cerę, czarne włosy i niebieskie oczy. Był pułkownikiem Pierwszego i Jedynego
z Tanith, tak zwanych Duchów Gaunta.
Ziewnął. Wzdłuż okopu, pod kocami ogniowymi i płachtami brezentu, a nawet kłębami pordzewiałego drutu kolczastego, powoli budziła się reszta Duchów. Słychać było kaszlenie, westchnienia i ciche jęki, gdy koszmary powoli ustępowały codziennej rzeczywistości. Trzasnęły zapałki pod niskim parapetem szańca, broń została
sprawdzona i wytarta z porannej rosy. Zamki karabinów szczękały, regularnie otwierane i
ryglowane. Porcje żywnościowe zostały wypakowane z zawieszonych pod sufitem
wodoszczelnych worków.
Corbec przeciągnął się i rzucił okiem na długie, zygzakowate szczeliny okopu, do których
właśnie wracali wartownicy, bladzi i zmęczeni, ledwo stojący na nogach.
Kilkanaście kilometrów za nimi migoczące światła błyskały na szczytach wysokich masztów
komunikacyjnych, wznoszących się między rdzewiejącymi, podziurawionymi od pocisków
dachami gigantycznych silosów stoczniowych i potężnych bunkrów-wytwórni Tytanów. Gdzieś
pomiędzy nimi wyłaniały się dachy budynków bractwa techników Adeptus Mechanicus.
Czarne, kamuflujące płaszcze wartowników były sztywne od zaschłego błota. Zmieniający ich
kolejni żołnierze, zaspani i pocierający przekrwione oczy, klepali powracających po plecach,
wymieniając dowcipy i papierosy. Jednak nocna zmiana nie miała sił na żarty.
Wyglądają jak duchy wracające do swoich grobów, pomyślał Corbec. Jak my wszyscy.

W niszy wykopanej w ścianie okopu, Szalony Larkin – żylasty snajper z pierwszego oddziału –
gotował coś przypominającego kawę w poobijanej menażce na palniku fuzyjnym. Kwaśny zapach
dotarł do nozdrzy Corbeca.
– Daj mi trochę tego, Larks – powiedział pułkownik, przeciskając się przez wąski rów.
Larkin był chudym i niezdrowo bladym mężczyzną około pięćdziesiątki z trzema srebrnymi
kółkami w lewym uchu i purpurowo-błękitnym spiralnym tatuażem na zapadniętym prawym
policzku. Podał oficerowi zniekształcony metalowy kubek. Jego oczy zdradzały zmęczenie i
strach.
– Myślisz, że to dzisiaj? Co, dzisiejszego ranka?
Corbec zanurzył usta w gorącym napoju, rozkoszując się ciepłem kubka w ręce.
– Kto wie…? – zawiesił głos.
Wysoko ponad nimi, w pomarańczowej warstwie troposfery, z wyciem przemknęły dwa
myśliwce Imperium, zatoczyły półobrót i odleciały na północ. Na horyzoncie dymy pożogi unosiły
się ze świątyń Adeptus Mechanicus, z wielkich katedr przemysłu, teraz płonących od wewnątrz.
Kilka sekund później suchy wiatr przyniósł głuchy pomruk detonacji.
Corbec patrzył na odlatujące myśliwce i sączył gorący płyn. Był obrzydliwy, prawie nie do
zniesienia.
– Niezłe – mruknął do Larkina.
Kilka kilometrów dalej wzdłuż linii zygzaków szańca szeregowiec Fulke wpadł w szał. Major
Rawne, drugi oficer regimentu, obudził się na odgłos strzałów z lasera na bliskim zasięgu.
Fosforyzujące pociski dźwięczały, uderzając w płachty ogniowe i stwardniałe błoto.
Rawne zerwał się z pryczy, gdy w pobliżu zatoczył się jego adiutant Feygor. Wśród
zgromadzonych żołnierzy rozległy się okrzyki i przekleństwa.
Fulke atakował wszędobylskie gryzonie, które dobierały się do jego racji żywnościowych,
atakując plastikowe zatyczki swoimi gadzimi paszczami. Gdy Rawne przedzierał się przez okop,
zwierzęta przemykały koło niego, skacząc na wielkich, króliczych nogach, ocierając się
wyliniałym, wygryzionym przez pchły futrem. Fulko walił z karabinu ogniem ciągłym, strzelając
w swoją kwaterę pod ścianą okopu i wrzeszcząc obelgi nienaturalnie wysokim głosem.
Feygor dotarł tam pierwszy, wydzierając broń z rąk oszalałego żołnierza. Fulke zacisnął pięści
i rzucił się na adiutanta, łamiąc mu nos i powalając w szare błoto na dnie okopu.
Rawne prześlizgnął się obok Feygora i trafił Fulke potężnym sierpowym w szczękę. Rozległ
się trzask kości i szeregowiec, jęcząc, osunął się do kanału odprowadzającego wodę.
– Zbierz pluton egzekucyjny – Rawne rozkazał zakrwawionemu Feygorowi i wrócił do swojej
niszy.
Szeregowiec Bragg powoli wracał na swoje miejsce. Bez wątpienia był najwyższy ze
wszystkich Duchów, jednak mimo swoich rozmiarów był wyjątkowo dobroduszny i spokojny.
14

Nazywali go „Jeszcze jedna szansa” Bragg, z powodu beznadziejnego celowania. Stał na warcie
przez całą noc i teraz miał przed oczami jedynie wzywającą go pryczę. Na zakręcie szańca wpadł
na młodego szeregowca Caffrana, prawie go przewracając. Bragg podtrzymał go, próbując mimo
senności wymruczeć jakieś słowa przeprosin.
– Nic się nie stało, Szansa – powiedział Caffran. – Wracaj na pryczę.
Bragg powlókł się dalej. Dwa kroki później nie pamiętał nawet, co się stało. Pozostało mu
jedynie wrażenie, że jest winien przeprosiny jakiemuś kumplowi. Był całkowicie wyczerpany.
Caffran schylił się, wchodząc do jaskini dowódczej, znajdującej się tuż obok trzeciego okopu
komunikacyjnego.
Nad wejściem wisiała gruba tarcza z poliwłókien, jak również zasłony przeciwgazowe.
Zapukał dwa razy, odciągnął grubą zasłonę i wszedł do ciemnego pomieszczenia.

2.
Oficerski schron był wąski i głęboki, a wejście umożliwiała aluminiowa drabina
przytwierdzona do ściany.
Wewnątrz paliły się lampy sodowe, rzucające zimne, białe światło. Podłoga została starannie
ułożona z metalowych płyt, a można było zauważyć nawet oznaki cywilizacji, takie jak półki,
książki i mapy. W powietrzu unosił się przyjemny aromat dobrej kawy.
Wślizgując się do oficerki, Caffran od razu spostrzegł Brina Milo, szesnastoletnią maskotkę
regimentu, którą Duchy zdobyły po Powstaniu. Plotka głosiła, że Milo został uratowany ze
zgliszcz ich rodzinnego świata przez samego komisarza i z tego względu otrzymał stanowisko
regimentowego muzyka i adiutanta oficerskiego. Caffran nie lubił przebywać w towarzystwie
chłopca. Było coś w jego młodości i błysku w oczach, co przypominało Caffranowi o utraconym
świecie. Jak na ironię, gdyby znali się na Tanith, to przy różnicy jednego roku czy dwóch, mogliby
się zaprzyjaźnić.
Milo przygotowywał na małym stoliku śniadanie. Zapach był urzekający: jajka, szynka i trochę
grzanek. Caffran zazdrościł komisarzowi jego pozycji i związanych z nią luksusów.
– Czy komisarz dobrze spał? – zapytał Caffran.
– W ogóle nie spał – odpowiedział Milo. – Przez całą noc odczytywał transmisje zwiadowcze
straży orbitalnej.
Caffran zawahał się przy wejściu do schronu, ściskając zapieczętowaną teczkę z
komunikatami. Był niskim człowiekiem, jak na Tanithiańczyka, i jeszcze młodym, z wygolonymi
czarnymi włosami i niebieskim tatuażem smoka na skroni.
– Wejdźcie i rozgoście się – Z początku Caffran pomyślał, że to powiedział Milo. Ale był to
sam komisarz.
15

Ibram Gaunt wyłonił się z drugiego pomieszczenia, blady i zmęczony. Ubrany był w spodnie
od munduru i biały podkoszulek z odznakami regimentu. Skinął ręką na Caffrana, żeby usiadł
naprzeciwko i sam zasiadł na stołku.
Caffran ponownie się zawahał, a następnie usiadł na wskazanym miejscu.
Gaunt był wysokim, surowym mężczyzną dobiegającym czterdziestki, o pociągłej twarzy i
szczupłej sylwetce.
Szeregowy Caffran szaleńczo podziwiał komisarza i studiował jego przeszłe akcje pod Balhaut,
na Pierwszej Formal, służbę w Ósmym Hyrkańskim, a nawet niesamowity spokój działań po
katastrofie, jaką okazała się Tanith.
Gaunt wydawał się bardziej zmęczony niż kiedykolwiek przedtem, ale Caffran nadal wierzył,
że da sobie radę. Jeśli ktokolwiek mógłby naprawić reputację Duchów, to był to właśnie komisarz
Ibram Gaunt. Stanowił dziwny przypadek oficera politycznego, który uzyskał pełne dowództwo
regimentu, jak również awans na pułkownika.
– Przepraszam, że przerywam śniadanie, komisarzu – powiedział Caffran, niespokojnie siedząc
przy stoliku, mnąc w rękach zestaw komunikatów.
– Nic nie szkodzi, Caffran. W istocie, jesteście w samą porę, żeby dołączyć.
Caffran ponownie wydawał się niezdecydowany, nie wiedząc, czy nie jest obiektem żartu.
– Mówię serio – powiedział Gaunt. – Wyglądacie na tak głodnego, jak ja się czuję. I jestem
pewien, że Brin ugotował więcej, niż trzeba na dwóch.
Jakby na zawołanie, chłopak podał dwa ceramiczne talerze z jedzeniem – sadzonymi jajkami i
podpieczoną szynką, razem z twardymi, chrupiącymi grzankami z białego chleba. Caffran przez
chwilę spoglądał na talerz przed sobą, podczas gdy Gaunt z łapczywością zaatakował swój.
– No dalej, wsuwajcie. Nie każdego dnia ma się okazję do spróbowania oficerskiego żarcia –
zachęcił Gaunt, połykając ogromną porcję jajka.
Caffran nerwowo złapał za widelec i zaczął jeść. Był to najlepszy posiłek, jaki jadł w ciągu
ostatnich dwóch miesięcy. Przypomniały mu się dni, kiedy pracował jako czeladnik inżyniera w
tartaku na Tanith, przed Powstaniem i Utratą, kiedy po skończonym dniu dostawał pełne kolacje
przy długim stole w stołówce. Po chwili zauważył, że zjada śniadanie z podobnym zapałem co
uśmiechający się z aprobatą komisarz.
Milo przyniósł potem parujący dzbanek gęstej kawy, co oznaczało koniec posiłku. Czas przejść
do rzeczy.
– Więc, co mamy na dziś w rozkazach? – zaczął Gaunt.
– Nie wiem, sir – odpowiedział Caffran, wyciągając teczkę i kładąc ją na stoliku przed sobą. –
Ja tylko je przenoszę. Nie pytam, co w nich jest.
Gaunt przerwał na chwilę jedzenie, przeżuwając jajko i kawałek szynki. Pociągnął długi łyk
parującego napoju i sięgnął po teczkę.
16

Caffran pomyślał, że może powinien się odwrócić, gdy Gaunt złamał plastikową pieczęć i
zaczął czytać zadrukowane paski komunikatów.
– Przez całą noc nad tym siedziałem – powiedział Gaunt, wskazując ponad ramieniem na
zielony poblask komputera łączności taktycznej, wbudowanego w błotnistą ścianę stanowiska
dowodzenia. – I nic się nie dowiedziałem.
Gaunt przejrzał wszystkie rozkazy z teczki Caffrana.
– Założę się, że wy i reszta żołnierzy zastanawiacie się, jak długo będziemy siedzieć w tych
norach – powiedział. – Prawda jest taka, że nie mam pojęcia. To wojna na wyniszczenie. Możemy
tu jeszcze posiedzieć parę miesięcy.
W tym momencie Caffran był już tak rozleniwiony ciepłem i smakiem właśnie zjedzonego
posiłku, że nawet wiadomość o tym, że jego matka została zamordowana przez orki, nie
wywołałaby większego poruszenia.
– Sir? – głos Milo wdarł się niczym intruz w spokój chwili. Gaunt podniósł głowę.
– Co jest, Brin? – zapytał.
– Chyba… to znaczy… Chyba nadciąga atak.
Caffran zakaszlał.
– Skąd możesz wiedzieć, że… – zaczął, ale komisarz przerwał mu.
– Jak dotąd, w jakiś sposób, Milo przeczuwał nadejście każdego ataku. Każdego. Wydaje się,
że ma dar przeczuwania opadów pocisków. Może to kwestia jego młodszego wieku i lepszego
słuchu.
Gaunt uśmiechnął się krzywo do Caffrana.
– Chcesz o tym porozmawiać?
Caffran właśnie zamierzał odpowiedzieć, kiedy z wyciem nadleciała pierwsza salwa pocisków.

3.
Gaunt zerwał się na nogi, przewracając stolik w namiocie. Caffran podskoczył, bardziej
przestraszony nagłym ruchem niż wyciem nadlatujących pocisków.
Komisarz Gaunt sięgnął po komunikator, zawieszony pod półką z książkami.
– Gaunt do wszystkich jednostek! Do broni! Do broni!
Przygotować się do odparcia ataku!
Caffran nie czekał na dalsze rozkazy. Jednym skokiem znalazł się na schodach. Minął zasłonę
przeciwgazową w momencie, gdy seria pocisków trafiła w okopy. Wielkie fontanny dymiącego
błota uniosły się ze szczytu szańca.
Wąskie przejście nagle ożyło, wypełnione postaciami żołnierzy. Pocisk zawył, przelatując
nisko i wyrywając w tylnym pancerzu okopu dziurę wielkości promu zrzutowego. Płynna ziemia
17

gorącym deszczem spadła na żołnierzy. Caffran wyciągnął pistolet laserowy z kabury i podczołgał
się na szczyt okopu. Dookoła panował chaos, panika. Żołnierze spieszyli we wszystkich
kierunkach, wrzeszcząc i wykrzykując niezrozumiałe komendy.
Co to było? Czy to ostateczna rozgrywka w długim, rozciągniętym w nieskończoność
konflikcie, w który się zaangażowali? Caffran starał się podciągnąć jak najwyżej, żeby spojrzeć
ponad krawędzią, na ziemię niczyją i umocnienia wroga, naprzeciw których stacjonowali przez
ostatnie pół roku. Jednak dostrzegł wyłącznie mglisty obłok dymu i pyłu.
Wokół rozbrzmiewały trzaski broni laserowych i krzyki rannych. Nadleciała kolejna salwa.
Jeden z pocisków trafił w pobliskie centrum łączności. Wrzask był bliższy i bardziej prawdziwy.
Na ziemię opadło nie tylko błoto i woda. Wśród nich były też fragmenty ludzkich ciał.
Caffran zaklął i oczyścił celownik pistoletu ze szlamu.
Za sobą usłyszał okrzyk. Potężny głos odbił się echem wzdłuż linii okopów; wydawał się
wprost zatrząść ściankami szańców. Spojrzał w tył i zauważył komisarza Gaunta, który właśnie
wyszedł ze swojego schronu.
Dowódca był już ubrany w pełny mundur i czapkę; na ramionach powiewał kamuflujący
płaszcz jego adoptowanego regimentu. Na twarzy miał wyraz bezbrzeżnego szału. W jednym ręku
trzymał pistolet, a w drugie miecz łańcuchowy, który śpiewał już swoją pieśń zniszczenia.
– W imię Tanith! Teraz, gdy przyszli do nas, musimy walczyć! Trzymać szyk, wstrzymać
ogień, póki nie przejdą przez ścianę okopu!
Caffran poczuł w duszy nagły przypływ odwagi.
Komisarz był z nimi i wygrają, niezależnie od liczby przeciwników! Wtedy wibrujący pocisk
uderzył blisko niego, wysyłając w powietrze gejzer błota i prawie oddzielając duszę od ciała
żołnierza.
Część okopu otrzymała bezpośrednie trafienie, grzebiąc pod błotem dziesiątki ludzi. Caffran
leżał ogłuszony pomiędzy połamanymi deskami podłogi i zwałów gliny.
Ktoś złapał go za ramię i podciągnął w górę. Mrugając, spojrzał w górę w twarz Gaunta.
Komisarz patrzył na niego poważnym, ale inspirującym i natchnionym wzrokiem.
– Drzemka po dobrym śniadanku? – komisarz zapytał oszołomionego żołnierza.
– Nie, sir… Ja… Ja…
Wystrzały z karabinów i działek laserowych zaczęły trafiać niebezpiecznie blisko
umocnionych stanowisk na szczycie okopu. Gaunt szarpnięciem poderwał Caffrana na nogi.
– Myślę, że nadszedł właściwy moment – powiedział Gaunt – i chciałbym, żeby wszyscy moi
odważni żołnierze byli ze mną, kiedy zaczniemy natarcie.
Wypluwając błoto, Caffran zaśmiał się.
– Jestem z panem, sir – powiedział. – Od Tanith po jakiegokolwiek miejsca, w którym
skończymy.
18

Caffran słyszał wizg miecza łańcuchowego dowódcy, gdy komisarz wdrapał się po drabinie
przytwierdzonej do ściany okopu i krzyknął do swoich żołnierzy: – Mężczyźni z Tanith! Czy
chcecie żyć wiecznie?
Ich głośna i ochrypła odpowiedź została zagłuszona przez salwę pocisków. Ale Ibram Gaunt
wiedział, co powiedzieli.
Z plującymi ogniem karabinami Duchy Gaunta wdrapały się na szczyt okopu i ruszyły w stronę
chwały, śmierci, czy czegokolwiek, co oczekiwało na nich w dymie.

4.
Świszczący kobierzec ognia laserowego o szerokości dwudziestu kilometrów i głębokości stu
metrów znaczył miejsce spotkania atakujących legionów z regimentami Imperialnej Gwardii. Z
daleka wyglądało to jakby ruchliwe roje mrówek wypełzły ze swoich kopców i połączyły się w
środku, tworząc chaotyczną, kipiącą masę punkcików, oświetlaną bezustannie przez blaski i ogniki
trzymanej w rękach broni.
Wielki Lord Wojny generał Hechtor Dravere odwrócił się od lornetki umieszczonej na
trójnogu. Wygładził fałdy nieskazitelnie czystej tuniki dobrze wypielęgnowanymi dłońmi i
westchnął.
– A któż to tam w dole ginie? – zapytał dziwnym, niezwykle wysokim, piszczącym głosem.
Pułkownik Flense, dowódca polowy Patrycjuszy z Jant, jednego z najstarszych i najbardziej
szanowanych regimentów Gwardii, wstał z krzesła i stanął na baczność.
Flense był wysokim i potężnie zbudowanym mężczyzną, z lewym policzkiem zniekształconym
dawno temu w wyniku trafienia biokwasem Tyranidów.
– Generale?
– Te… te mrówki w dole… – Dravere gestem wskazał na pole bitwy za sobą. – Zastanawiałem
się, kim oni są…
Flense przeszedł przez taras do stolika z mapami, którego szklany blat podświetlony był od
spodu jarzącymi się runicznymi wskaźnikami. Przejechał palcem po szkle, zakreślając linię frontu
długości blisko czterystu kilometrów, które stanowiły teatr wojenny na drugiej planecie systemu
Fortis. Pole bitwy wyznaczał rozległy labirynt wrogich okopów, oddzielonych od siebie
poszarpanym obszarem strefy śmierci, pełnym kraterów, lejów i zrujnowanych fabryk.
– Zachodnie okopy – zaczął. – Utrzymywane przez Pierwszy Regiment z Tanith. Zna ich pan,
sir. To hołota Gaunta, którą niektórzy, jeśli dobrze pamiętam, nazywają „Duchami”.
Dravere przeszedł przez pomieszczenie do ozdobnego stolika z napojami i nalał sobie maleńką
filiżankę gęstej, czarnej kawy ze złoconego samowaru. Upił mały łyczek i przez moment
rozkoszował się smakiem aromatycznego napoju.
19

Flense płaszczył się. Pułkownik Draker Flense widział w swoim życiu wystarczająco dużo
rzeczy, które zmroziłyby duszę wielu zwykłym ludziom. Oglądał legiony umierające na drutach
kolczastych, widział swoich ludzi, którzy pożerali kompanów w szale wywołanego przez Chaos
obłędu. Widział całe planety rozpadające się, gnijące i umierające. Jednak w generale Dravere było
coś, co przenikało jego duszę bardziej niż jakiekolwiek z tamtych wydarzeń. Możliwość służenia
mu była czystą przyjemnością.
Dravere w końcu przełknął kawę i odstawił filiżankę.
– Więc Duchy Gaunta miały dziś rano pobudkę – powiedział.
Hechtor Dravere był krępym i otyłym mężczyzną około sześćdziesiątki. Rzednące włosy
zaczesywał tak, jakby miały starczyć na całą czaszkę. Jego mundur sprawiał wrażenie, że do
doprowadzenia go do takiego stanu potrzebny był przydział środków czystości z całego regimentu.
Na piersi, przyczepione brązową szpilą, tkwiły niezliczone medale. Zawsze je nosił. Flense nie był
do końca pewny, co miały oznaczać. Nigdy nie pytał.
Wiedział, że Dravere widział przynajmniej tak dużo, jak on sam, i z pewnością ze wszystkich
swoich przeżyć wyciągnął tyle chwały i zasług, ile tylko był w stanie.
Czasami Flense nienawidził tego, że lord-generał zawsze nosi swoje odznaczenia. Podejrzewał,
że to uczucie wynikało z faktu, że generał miał medale, a on nie.
Widocznie był to przywilej bycia lordem-generałem.
Pałac książęcy, na którego tarasie właśnie się znajdowali, nadal w cudownie nienaruszonym
stanie mimo sześciu miesięcy nalotów dywanowych, znajdował się na zboczu szerokiej doliny
Diemos, niegdyś serca przemysłu hydroelektrycznego na Drugiej Fortis, a obecnie stanowiącej oś
konfliktu. We wszystkich kierunkach, jak okiem sięgnąć, można było dostrzec strzeliste budynki
strefy przemysłowej: wieże i hangary, skarbce i bunkry, zbiorniki magazynowe i grupy kominów.
Na północy wyrastał ku niebu potężny zikkurat z błyszczącym, złotym znakiem bractwa Adeptus
Mechanicus na każdej ścianie.
Rywalizował, a może nawet przewyższał Świątynię Eklezjarchy, poświęconą
Bogu-Imperatorowi. Z drugiej strony, tech-kapłani z Marsa mogliby stwierdzić, że przecież cały
świat był kaplicą poświęconą Bogu- Maszynie. Zikkurat był centrum administracyjnym placówki
przemysłowej na Fortis, z którego tech-kapłani kierowali pracą dziewiętnastu miliardów
robotników w zakresie produkcji opancerzenia i ciężkiego uzbrojenia dla potrzeb machiny
wojennej Imperium. Obecnie był tylko wypaloną skorupą. Stał się pierwszym celem ataku
rebeliantów.
W dolinie, na odległych wzgórzach, w ufortyfikowanych fabrykach, osiedlach robotniczych i
magazynach, okopał się wróg – potężne legiony w sile miliarda demonicznych kultystów. Druga
Fortis była głównym ośrodkiem przemysłowym, prężnym i pewnym ramieniem Imperium.
Nikt nie wiedział, jak to się stało, że Moce Chaosu były w stanie zniszczyć taki potencjał. Nikt
20

nie był w stanie również stwierdzić, jak dużą częścią siły roboczej zawładnęła skaza Upadłych
Bogów. Ale jednak tak się stało. Osiem miesięcy wcześniej, niemal w ciągu jednego dnia,
olbrzymie fabryki i piece Adeptus Mechanicus zostały przejęte przez owładnięte Chaosem rzesze
robotników, kiedyś lojalnie służących kultowi maszyn. Tylko nieliczna garstka tech-kapłanów
uciekła z masowej rzezi i opuściła planetę.
Teraz zmasowane siły Imperialnej Gwardii miały za zadanie oswobodzić ten świat, a taktyka
działań uzależniona była w dużej mierze od ukształtowania pola bitwy. Fabryki, warsztaty i
plantacje przemysłowe Drugiej Fortis były zbyt cenne, by można je było zrównać z ziemią przy
pomocy bombardowania orbitalnego. Niezależnie od poniesionych strat, dla dobra i na chwałę
Imperium, ten świat miał być odzyskiwany krok po kroku, wysiłkami żołnierzy. Gwardia
Imperialna miała w pocie czoła wykorzenić i zniszczyć najmniejsze przejawy Chaosu oraz
pozostawić drogocenne ośrodki przemysłowe w stanie nienaruszonym, gotowe do powtórnego
przysposobienia do pracy.
– Co kilka dni próbują się przebić, nacierając na inną linię okopów i szukając słabego punktu. –
Lord-generał spojrzał ponownie przez lornetkę na masakrę, rozgrywającą się piętnaście
kilometrów dalej.
– Pierwszy z Tanith to twardzi żołnierze, panie generale, tak przynajmniej słyszałem – Flense
podszedł do Dravere i stanął, założywszy ręce za plecy. Blizna na policzku naciągnęła się i drgnęła,
jak zawsze, gdy był spięty. – Wsławili się w kilku kampaniach, a Gaunt wydaje się być dobrym
dowódcą.
– Znacie go? – zapytał generał, podnosząc pytający wzrok znad lornetki.
Flense zamilkł.
– Znam raczej opinię o nim, sir. Głównie reputację wśród żołnierzy – odpowiedział,
przemilczając kilka rzeczy – ale spotkaliśmy się kiedyś. Jego filozofia dowodzenia nie pokrywa się
z moją.
– Nie lubicie go, prawda, Flense? – uporczywie pytał Dravere.
Czytał w pułkowniku jak w otwartej księdze i potrafił dostrzec niechęć w jego sercu, kiedy
rozmowa schodziła na temat sławnego i bohaterskiego komisarza Gaunta.
Wiedział, o co chodziło. Czytał raporty. Wiedział również, że Flense nigdy nie zechce o tym
mówić.
– Szczerze? Nie, sir. Jest komisarzem. Oficerem politycznym. Przez szczęśliwy zbieg
okoliczności osiągnął stanowisko dowódcy regimentu. Mistrz Wojny Slaydo na łożu śmierci
przyznał mu dowództwo nad ludźmi z Tanith.
Doceniam potrzebę istnienia komisarzy w tej armii, ale potępiam jego oficerski status. Jest
współczujący, kiedy powinien być inspirujący, natchniony, kiedy powinien być dogmatyczny.
Ale… mimo wszystko, jest dowódcą, któremu prawdopodobnie możemy ufać.
21

Dravere uśmiechnął się. Wypowiedź Flense bez wątpienia pochodziła z głębi serca i była
uczciwa, ale dyplomatycznie pominął on najważniejszą rzecz.
– Nie ufam żadnemu dowódcy poza mną, Flense – powiedział sucho generał. – Jeśli nie potrafię
dostrzec zwycięstwa, nie powierzam jego osiągnięcia innym rękom.
Wasi Patrycjusze stoją w rezerwie, zgadza się?
– Stacjonują w osiedlach robotniczych na zachodzie, gotowi do wsparcia obrony na dowolnym
odcinku frontu.
– Idźcie do nich i ogłoście alarm bojowy – powiedział lord-generał. Podszedł do stolika z
mapami i użył wskaźnika do wyrysowania kilku świetlnych linii na szkle blatu. – Zbyt długo tu
siedzimy. Robię się niecierpliwy. Ta wojna powinna być skończona i wygrana już kilka miesięcy
temu. Jak wiele brygad poświęciliśmy do przerwania impasu?
Flense nie był pewien. Dravere słynął z ekstrawagancji w poświęcaniu własnych oddziałów.
Chełpił się, że mógłby zdusić samo Oko Terroru, jeśli miałby dostateczną liczbę trupów, po
których mógłby do niego dotrzeć. Z pewnością w ciągu kilku ostatnich tygodni Dravere stawał się
wyraźnie zdenerwowany brakiem postępów. Flense zgadywał, że generał płonie żądzą, by
przypodobać się Mistrzowi Wojny Macarothowi, nowemu głównodowodzącemu Krucjaty
Światów Sabbat. Dravere i Macaroth byli rywalami w sukcesji po Slaydo. Będąc na przegranej
pozycji, generał prawdopodobnie musiał się wykazać wieloma rzeczami. Na przykład lojalnością
wobec nowego Mistrza Wojny.
Flense słyszał również plotki, że inkwizytor Heldane – jeden z najbliższych
współpracowników Dravere – przybył na Fortis tydzień wcześniej, by prowadzić prywatne
rozmowy z generałem. Teraz wydawało się, że Dravere ma ambicje na coś więcej, pragnie
osiągnąć coś więcej niż zdobycie świata, nawet tak ważnego, jak Druga Fortis.
Dravere znów zaczął mówić: – Grzesznicy ukazali się dziś rano, w jeszcze większej liczbie niż
dotychczas, a przegrupowanie i odwrót z osiągniętych szturmem pozycji zajmie im od ośmiu do
dziewięciu godzin. Wprowadźcie swoje regimenty od wschodu i odetnijcie ich. Wykorzystajcie
Duchy jako tarczę i wytnijcie drogę do serca pozycji obronnych Grzeszników.
Z woli miłościwego Imperatora, może uda nam się zakończyć tę sprawę i odnieść zwycięstwo.
Generał stukał końcem wskaźnika w blat stolika, jak gdyby akcentował niepodważalność
słuszności swoich rozkazów.
Flense był zadowolony z takiej decyzji. Jego największą ambicją było, żeby jego regimenty
odegrały najważniejszą rolę w zwycięstwie na Drugiej Fortis. Myśl, że Gaunt miałby w jakiś
sposób pozbawić go tej chwały, wywołała gniew, przypomniała mu o…
Odrzucił tę myśl i pławił się w blasku idei, że Gaunt i jego brudna hołota zostanie
wykorzystana, użyta i poświęcona w ogniu wrogich dział, by przysporzyć chwały Patrycjuszom.
Ale, pomyślał Flense, zwracając się do wyjścia, małe zabezpieczenie nigdy nikomu nie
22

zaszkodziło. Wrócił do mapy i wskazał dłonią w skórzanej rękawicy półkolistą linię.
– To duży obszar do zabezpieczenia, sir – powiedział – a jeśli ludzie Gaunta ulegną… Cóż, jeśli
ulegną panice, moi Patrycjusze zostaną odsłonięci zarówno dla rezerw Grzeszników, jak też dla
powracających oddziałów wroga.
Dravere rozmyślał nad tym przez moment. Tchórzostwo – jak wiele znaczeń miało to słowo w
ustach Flense w odniesieniu do Gaunta. Klasnął w pucołowate ręce niczym małe dziecko na
przyjęciu urodzinowym.
– Sygnałowy! Oficer sygnałowy natychmiast do mnie!
Otworzyły się wewnętrzne drzwi do salonu, wpuszczając zmęczonego żołnierza, który trzasnął
obcasami znoszonych, lecz czystych i wypolerowanych butów, salutując dwóm oficerom. Dravere
pilnie rozpisywał rozkazy na płytce. Przejrzał je jeszcze raz i wręczył żołnierzowi.
– Wprowadzimy Vitriańskich Dragonów jako wsparcie dla Duchów w nadziei, że odeprą hordę
Grzeszników z powrotem na równiny. W ten sposób upewnimy się, że walka będzie toczyć się na
zachodnim skrzydle tak długo, jak potrzeba waszym Patrycjuszom do zaatakowania wroga.
Przesłać odpowiednie sygnały, jak również oddzielnie dla Dowódcy Tanith, Gaunta. Rozkaz
kontrataku. Dzisiaj ma za zadanie nie tylko się bronić, lecz ma atakować i wykorzystać sposobność
do zdobycia pierwszej linii okopów Grzeszników. Zapewnijcie go, że ten rozkaz pochodzi
bezpośrednio ode mnie. Powiedzcie mu, że nie będzie wycofywania się. Żadnego odwrotu.
Osiągną swój cel albo zginą.
Flense pozwolił sobie na wewnętrzny okrzyk triumfu.
Jego plecy były teraz osłonięte, a Gaunt został zmuszony do ataku, który zakończy się dla niego
tragicznie jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Żołnierz ponownie zasalutował i odwrócił się do
wyjścia.
– Jeszcze jedno – powiedział Dravere.
Żołnierz zatrzymał się i nerwowo obrócił twarzą do generała. Dravere postukał w samowar
grubym sygnetem.
– Powiedzcie, żeby przysłali świeżą kawę. Ta jest mdła.
Żołnierz skinął głową i wyszedł. Po odgłosie, jaki wydał pierścień, jasne było, że wielki i
złocony samowar jest praktycznie pełny. Cały regiment mógłby przez wiele dni pić to, co generał
wyraźnie zamierzał wyrzucić. Udało mu się zaczekać, aż znajdzie się za podwójnymi drzwiami,
zanim rzucił ciche przekleństwo pod adresem człowieka, który był odpowiedzialny za tę krwawą
rzeź.
Flense również zasalutował i podszedł do drzwi. Zdjął spiczastą czapę z wieszaka i starannie
założył na głowę, najpierw tył, potem przód.
– Chwała Imperatorowi, lordzie-generale – powiedział.
– Co? A tak. Rzeczywiście chwała Mu – powiedział niedbale Dravere, siadając w fotelu i
23

zapalając cygaro.

5.
Major Rawne rzucił się płasko w dziurę w ziemi i prawie utopił się w mlecznej wodzie, jaka
zebrała się w jej głębi.
Plując, podciągnął się na brzeg krateru i wycelował karabin laserowy. Wokół niego powietrze
gęste było od dymu i błyskających wystrzałów. Zanim miał okazję strzelić, kilka innych osób
upadło kolo niego za improwizowaną osłoną z ziemi: szeregowy Neff, adiutant plutonowy Feygor,
a także szeregowi Caffran, Varl i Lonegin. Leżał również szeregowy Klay, ale akurat on był
martwy. Gwałtowna wymiana strzałów spaliła mu twarz, zanim zdążył schować się za osłoną. Nikt
nie spojrzał drugi raz na ciało Klaya, leżące za nimi w wodzie. Widzieli tego typu rzeczy o tysiąc
razy za często.
Rawne wykorzystał celownik, żeby spojrzeć poza krawędź krateru. Gdzieś tam Grzesznicy
używali ciężkiej artylerii do wsparcia ataku piechoty. Skoncentrowany ogień wyrywał wielkie
dziury w nacierających Duchach. Neff gmerał przy swojej broni. Rawne spojrzał na niego.
– Co się dzieje, żołnierzu? – zapytał.
– Mam błoto w zamku, sir. Nie mogę go wydłubać.
Feygor wyrwał broń w rąk młodszego mężczyzny, wyjął magazynek i odsunął naoliwioną
pokrywę komory zapłonu, ukazując pierścienie skupiskowe. Splunął do środka i zatrzasnął zamek
z głuchym szczękiem. Potrząsnął gwałtownie bronią i wcisnął magazynek na miejsce. Neff patrzył,
jak Feygor obrócił broń w rękach i podniósłszy ją ponad głowę, wystrzelił całą serię w dym poza
dziurą.
Feygor rzucił broń żołnierzowi.
– Widzisz? Teraz działa.
Neff zacisnął w rękach naprawiony karabin i podczołgał się do krawędzi.
– Będziemy martwi, zanim przejdziemy kolejny metr – gdzieś poniżej odezwał się Lonegin.
– Na miłość Fetha! – splunął szeregowy Varl. – Zmusimy ich więc do krycia się.
Odczepił wiązkę granatów z uprzęży i rozdał je wśród reszty żołnierzy niczym urwis kradzione
owoce.
Prztyknięcie kciukiem odbezpieczyło każdy z nich. Rawne uśmiechnął się do swoich żołnierzy,
przygotowując się do ciśnięcia swojego poza krawędź.
– Varl ma rację – powiedział – oślepmy ich!
Cisnęli ładunki w górę i w przód. To były granaty rozpryskowe, mające oślepić, ogłuszyć i
nafaszerować metalowymi odłamkami wszystkich w zasięgu eksplozji.
Rozległ się zwielokrotniony odgłos detonacji.
24

– Przynajmniej się trochę przymknęli – powiedział Caffran i uświadomił sobie, że reszta
wyłaziła już z dziury, atakując. Pośpieszył za nimi.
Wrzeszcząc, Duchy szarżowały przez krótkie pasmo szarego błota, ześlizgując się w kierunku
muru, skrytego przed nimi w zasłonie dymu. Poczerniałe ślady eksplozji granatów widniały
wszędzie dookoła, podobnie jak ciała martwych wrogów. Rawne zerwał się na nogi na dnie i
rozejrzał się. Po raz pierwszy od pół roku stał twarzą w twarz z wrogiem. Grzesznikami, wrogimi
oddziałami naziemnymi, do walki z którymi został właśnie wysłany.
Byli ludźmi, lecz ich sylwetki były pokręcone i zniekształcone. Nosili pancerze sprytnie
przekształcone z roboczych pancerzy, jakie nosili w pracy przy piecach, maski ochronne i
naramienniki dosłownie będące częścią ich bladych, zmasakrowanych ciał. Rawne starał się nie
marnować czasu na martwych. Miał zbyt dużo żywych wrogów do zabicia. W dymie wypatrzył
dwóch jeszcze ruszających się Grzeszników okaleczonych przez granaty.
Wykończył ich szybko.
Zauważył Caffrana, który chwiejnym krokiem zbliżał się do niego. Młody żołnierz był
zaszokowany widokiem.
– Mają karabiny laserowe – Caffran wyszeptał, blednąc – i pancerze.
Obok niego, Neff odwrócił nogą jednego trupa.
– I popatrzcie… mają granaty i amunicję.
Neff i Caffran spojrzeli na majora. Rawne wzruszył ramionami.
– To znaczy, że są twardymi bydlakami. Czego się spodziewaliście? Powstrzymywali tu
Imperium przez pół roku.
Lonegin, Varl i Feygor podbiegli do nich. Rawne skierował ich dalej, w głąb wrogiego szańca.
Teren rozszerzył się przed nimi, odsłaniając metalowe i kamienne fundamenty przemysłowego
silosu. Rawne błyskawicznie nakazał szukanie osłony. Prawie natychmiast ogień laserowy
skierował się w ich stronę, wzdłuż linii okopu.
Varl został trafiony pociskiem, który zamienił mu ramię w obłok czerwonej mgły. Ciężko
zwalił się na plecy, przewracając na brzuch i ściskając broń w sprawnej ręce.
Ból był tak krótkotrwały, że nawet nie zdążył krzyknąć.
– Na Fetha! – zaklął Rawne. – Medyk, zajmijcie się nim!
Neff otworzył torbę z bandażami, natomiast Feygor i Caffran odciągnęli jęczącego Varla za
osłonę. Błyszczące promienie laserów przenikały ściany wokół żołnierzy, szukając ich, starając się
ich przygwoździć. Neff szybko opatrzył straszną ranę Varla.
– Musimy go stąd zabrać, sir – wrzasnął wzdłuż okopu do majora.
Rawne wciskał się za osłonę ziemi. Szary muł pokrywał mu włosy, gdy promienie laserów
uderzały niedaleko niego.
– Nie teraz – odparł.